Najbardziej urocza wioska w Val Senales: Certosa/Karthaus
Otoczone murami miasteczko przywołuje na myśl toskańskie wioski. Tu, jak i w Toskanii liczy się spokój, natura oraz doskonałe jedzenie.
Z Maso Corto, w którym mieszkamy, jedziemy autobusem około 30 minut. Kiedy wjeżdżamy do miasteczka na plac, który zarazem jest parkingiem dla samochodów ponad domami podziwiam góry.
Miasteczko przyjęło nazwę od klasztoru mnichów kartuskich, który w pierwotnej, drewnianej formie powstał już w 1326 roku. Lata funkcjonowania mnichów i chłopów zakończyły się postawieniem muru, kiedy to w 1525 roku klasztor został splondrowany przez chłopów buntujących się przed wysokimi opłatami. Wszystko zmienił Józef II Habsburg, który pod koniec XVIII wieku przeprowadził wywłaszczenie – chłopi i rzemieślnicy zostali w końcu wciągnięci w mury klasztoru.
Certosa przypomina mi z jednej strony toskańskie miasteczka, z drugiej tyrolskie wioski: małe brukowane uliczki, domki wykończone drewnem i udekorowane pelargoniami. Na zboczach znajdują się ogródki warzywne, w których rośnie sałata czy cukinia, a wewnątrz miasteczka ogród pełen ziół i szklarnia z kaktusami.
Na głównym placu znajduje się piękna rzeźba na fontannie – tu możemy usiąść na tarasie i rozkoszować się pachnącą kawą. Rytm miasteczka przypomina mi toskańskie miejscowości, w których czas płynie wolno, a uśmiechnięci mieszkańcy żyją zgodnie ze swoim rytmem dnia.
Wokół murów znajdziecie ławeczki, na których można usiąść i podziwiać widoki – a jest co podziwiać: poza szczytami, stadami owiec, w dole można wypatrzyć „zagubiony” klasztor. W Certosa spodoba się także dzieciakom – piękny plac zabaw z tyrolką zajmie je na dłuższy czas.
Po spacerze ruszamy na obiad – w Certosa znajdują się podobno dwie dobre restauracje, my wybieramy Goldene Rose. Wita nas właściciel i proponuje menu degustacyjne: zachwytom nie ma końca – zaczynamy tradycyjnymi lokalnymi antipasti (szynka, salami, grzanka z Graukaese), następnie dostajemy pierożki po azjatycku z nadzieniem rybno-warzywnym w sosie sojowym. Jest to dość dużym zaskoczeniem, bo nikt z nas nie spodziewał się azjatyckiej wersji południowo-tyrolskich pierożków. Po chwili nadchodzi kolejne typowe danie – knoedel, który występuje tu w różnych formach – my degustujemy go w wersji z bakłażanem i rozpływającą się mozarellą w sosie bazyliowym. Kiedy byliśmy już najedzeni zaserwowano nam danie główne: mięciutką jagnięcinę z knedlami (tym razem tradycyjnymi z boczkiem). Na koniec słodka odmiana tradycyjnej potrawy – knoedel z czekoladą. Każde z dań miało swój indywidualny charakter, a w całości tworzyły wspaniały wachlarz południowo-tyrolskich smaków serwowanych w nowoczesnej formie. Miejsce, do którego chętnie wrócę cieszyć nie tylko mój żołądek, ale i inne zmysły.
Submit a Comment