Bao tze: puszysta radość w ustach
Gdybym miała wymienić jedną rzecz, którą najlepiej wspominam z Chin, odpowiedź brzmiałaby tak: bao tze. Pulchne drożdżowe bułeczki, koniecznie te z warzywami w środku. Skradły mi serce i ratowały, gdy nie miałam pomysłu na lunch. Kilka sztuk gorących bao w torebce cieszyło mnie prawie tak samo jak poranna kawa.
Tekst i zdjęcia: Karolina Sakowicz
Będąc w Chinach nie sposób nie zauważyć bao tze. W sklepach osiedlowych widnieją w witrynach przy kasach, a w supermarketach dostępne są na wagę lub jako paczkowane mrożonki. Najlepsze są jednak te z małych ulicznych stoisk. Miękkie, świeże, autentyczne. Dla takich właśnie bao pokonałam barierę językową i kulturową: nauczyłam się, jak wymawiać nazwy poszczególnych rodzajów bao i kilka razy w tygodniu odważnie stawałam w kolejce głodnych Chińczyków, by łamanym mandaryńskim złożyć swoje zamówienie. Mój faworyt to bez dwóch zdań wersja wegetariańska z tofu i kapustą, ale do wyboru jest zwykle znacznie więcej: z mięsem mielonym, z wieprzowiną i ostrymi przyprawami, ze słodką pastą z czerwonej fasoli, z grzybami mun…
Bułeczki te wyglądają niepozornie, ale potrafią napełnić żołądek na kilka godzin, dlatego też Chińczycy często jedzą je na śniadanie. Pierwsze uliczne sklepiki z bao otwierają się już między 5 a 6 rano. Sprzedawcy wyrabiają i faszerują ciasto na miejscu, a następnie gotują rozpłaszczone kule na parze w specjalnych bambusowych koszach. Lekko słodki, mączny zapach i para unosząca się nad stoiskiem codziennie przyciąga spore grono osób: ludzi śpieszących się do pracy, kobiety spacerujące z wózkami, a nawet emerytów, ubranych jeszcze w piżamy. Zainteresowanie jest tak spore, że obsługa często nie nadąża z produkcją. Ale można być spokojnym, bao wyrabiane są przez cały dzień, aż do późnych godzin wieczornych. Nie ma ryzyka, że na wypadek głodu trzeba będzie szukać marketu czy restauracji. Zawsze gdzieś znajdzie się bao tze.
.
Submit a Comment