O świcie w Królestwie Miliona Słoni
Architektonicznie zdumiewające, z dodatkiem europejskiego tchnienia miasteczko wypełnione jest po brzegi laotańską tradycją. Jest ona wszechobecna, ale nie przytłaczająca – przynajmniej zatrzymałam się na chwilę w tym pędzie, który zwykle towarzyszy mi na co dzień.
Luang Prabang otaczają porośnięte zielenią góry, a nad miastem króluje wzgórze Phousi, z którego rozciąga się malowniczy widok na dachy francuskiego kolonialnego miasta, na „życiodajny” (zasługuje na ten przymiotnik) Mekong oraz na dominującą nad krajobrazem zieleń. Aby dotrzeć na wzgórze trzeba pokonać liczne kamienne stopnie. Warto jednak na nie wejść (dla chętnych wbiec) i obejrzeć zachód słońca, który niczym klatka z aparatu fotograficznego pozostanie w naszej wyobraźni na długo.
W Luang Prabang nie sposób nie zwrócić uwagi na liczne świątynie – w przeszłości było ich ponad 60, do obecnych czasów przetrwała połowa. W jednej świątyni zamieszkuje około 20 – 30 mnichów, z czego większość nie ukończyła jeszcze 18 lat. Chłodne świątynne mury są nie tylko schronieniem dla mnichów, ale także zapewniają oddech zmęczonym gorącem turystom. Po mieście najlepiej poruszać się rikszami, na rowerze lub pieszo, odwiedzając po drodze buddyjskie waty i obserwując życie zwykłych Laotańczyków. Polecam też jogging po tej malowniczej wiosce. Kolejne świątynie widziałam na swój własny sposób – będąc w ruchu: bogato zdobioną Wat Xieng Thong czyli Świątynię Złotego Miasta, która uznawana jest za jedną z najwspanialszych świątyń w tym rejonie Laosu oraz Wat Wisounalat, która przyciąga turystów Lotosową Stupą i licznymi rzeźbami przedstawiającymi Buddę wzywającego deszcz. Podczas pobytu w Luang Prabang, koniecznie należy wstać przed wschodem słońca i wybrać się na deptak w centrum miasta lub w pobliże jednej z licznych świątyń. Kto będzie przed czasem może poczekać przy kawie w otwartej w tych wczesnych godzinach kawiarni.
Zgodnie z buddyjską tradycją o świcie na ulice miasta wychodzą odziani w jaskrawo pomarańczowe szaty mnisi. Kroczą jeden za drugim, czasem w długim szeregu, zawsze w milczeniu, zbierają pożywienie i inne dary od klęczących mieszkańców miasta oraz naśladujących ich turystów. Jest to przepiękna stara tradycja, którą możemy obserwować lub stać się jej częścią. Możemy też należeć do grupy „fotografów”, którzy w półmroku walczą z ostrością własnego aparatu. W końcu jak nie ma zdjęcia, to jakby nas tam nie było. W dawnych czasach zebrane podczas pochodu przez mnichów datki były ich jedynym pożywieniem. Obecnie za zebrane pieniądze (mnisi dostają ryż, warzywa, owoce, ale też pieniądze) kupowane jest także jedzenie z lokalnych stoisk z żywnością. Zebrane dary mnisi zawsze dzielą między sobą.
Po tak doskonale rozpoczętym poranku nie wolno nam już wrócić do łóżka – Luang Prabang to także miasteczko wspaniałych kawiarenek i ulicznych stoisk z laotańską kawą, która odpędzi zmęczenie. Kolejny przystanek – poranny targ z żywnością. Małe boczne uliczki wypełniają się pełnymi energii Laotańczykami, którzy kupują i sprzedają żywność. Na targu można znaleźć prawie wszystko – liczne warzywa i owoce, przyprawy, ziarna, zboża oraz mięso: w kawałkach, przygotowane niczym obiadowa porcja oraz żywe, na przykład zamknięte w klatkach kury.
Brzmi banalnie, ale jak dla mnie Luang Prabang jest niczym lekarstwo dla pędzących zachodnich dusz, koi i uspokaja, wlewając w nas niczym w naczynie kropla po kropli szczęście.
Submit a Comment