Sudan: dzień w Kassali
„Pięknie tam, szczególnie o zachodzie słońca. Przy okazji trochę off roadu z 6 Sudańczykami na pokładzie. Dwóch z tyłu na motorze. Potem na piasku męskie rozmowy o życiu, obyczajach, potrzebach, a dalej o rzeczach zakazanych – jak u nas za komuny. Już sama nie wiedziałam, czy tak wszyscy mówią, czy też powinnam się szczycić, że dopuszczona jestem do sekretów”.
Joanna Pajdak- Madetko – psycholog z wykształcenia nurek z zamiłowania. Żona, mama dwójki dorosłych dzieci. Swoje życie zawodowe zaczynała jako vice prezes w zarządzie firmy „Soley” sp.z o.o. prowadzacej prace podwodne i hydrotechniczne. Pracowała w biurze i na budowach. Jako jedna z pierwszych kobiet w Polsce zrobiła uprawnienia nurka klasycznego. Po 12latach zmieniła nurkowania na budowlach hydrotechnicznych na rekreacyjne nurkowania w różnych częściach świata. Jako vice prezes CTP „Nautica” sp. z o.o. zajmującej się obecnie usługami nurkowymi na terenie Egiptu oraz organizowaniem wyjazdów – również nurkowych – w najciekawsze miejsca świata.
Stara się zrozumieć inność i różnorodność. „Nie jestem podróżnikiem. Jestem osadnikiem. Żeby uznać, że gdzieś byłam, jakieś miejsce znam, muszę poznać ludzi, dotrzeć do obyczajów, stosować obowiązujace reguły… przejąć się problemami, pomóc komuś. Lubię wracać w te same miejsca. Chciałabym zarazić taka formą oglądania świata, nie tylko swoich najbliższych”.
KASSALA
Rano obudził mnie sms. Może nie do końca obudził? Ktoś z Polski informował mnie po angielsku, że czeka na dachu, bo jest piękny widok. A potem jeszcze raz i jeszcze, a potem z innego polskiego numeru to samo. Do diabła z tymi telefonami, no chyba, że jestem na podsłuchu. Widok z dachu był przepiękny. Zamglony poranek, a we mgle rozproszone drobinki słońca rozświetlały miasto i przesłaniały otaczające nas góry Tzotzil.
Panowie już czekali pod hotelem, zatem wykwaterowaliśmy się i w drogę. Najpierw stara islamska świątynia pod świętą górą Taca. Przepiękne miejsce, stanowiące schronienie dla wszystkich bezdomnych i biednych, którzy tutaj zawsze mogą spodziewać się jałmużny, znajdą cień w lecie i schronienie przed chłodem zimą. Miejsce modlitw to miejsce czarodziejskie. Budowla bez dachu, ale deszcz nigdy do środka nie pada. Nie padało, ale ponieważ wierzę w czary, więc jestem pewna, że właśnie dlatego. Na teren świątyni wchodzę boso i w chustce na głowie.
W środku spotykamy dużo ludzi, rozmawiamy, wypytujemy o codzienne życie. Daję bransoletkę (moją ukochana „Afryczkę”) małej dziewczynce, a ona rysuje mi na piasku znak, który na pewno coś znaczy. Jej matka proponuje, żebym zabrała dziewczynkę do Polski, bo w Polsce będzie miała lepsze życie, będzie mogła chodzić do szkoły, lepiej żyć. A w Sudanie same bez ojca i męża mają marne szanse na cokolwiek. Dziecko rozumiejąc intencje matki, przerażone wkleja się w nią i nie bardzo już chce się do mnie zbliżać. Trochę mi zajmuje przekonanie jej, że tym razem nie musi się obawiać. Nie zabiorę jej, to jasne, ale w sercu zostaje taki dziwny osad. Źle im musi być skoro mama tak mówi, nawet jeśli tylko mówi. Całuje mnie po rękach. Ja ją też. Żegnamy się, opuszczamy teren świątyni.
Teraz czas udać się do podnóża gór, w miejsce skąd można wyruszyć na Górę Taca – miejsce modlitwy. Tam zanoszone prośby i dziękczynienia maja większą wartość, bo uwiarygodnione są wysiłkiem wędrówki i bliskością nieba.
Podjeżdżamy do małej zamkniętej osady pełnej straganików i kawiarenek, ale też domów mieszkalnych. Stara Kassala, w pobliżu studnia, zasilająca osadę w wodę. Santo sprawdza, ale nie może dopatrzeć się w niej wody. Wyschła? Wszyscy Panowie rozsiadają się w jednym z coffeeshopów. Jest ich teraz ośmiu. Do mojej stałej ekipy dołączył Darek – wojskowy, przyjaciel Walida, też jakiś major; Mustafa i Abdul też wojskowi, ale niżsi rangą i jeszcze jeden najbardziej nieśmiały, którego imienia niestety nie udało mi się nawet dosłyszeć. Jeżdżą za nami na motocyklach. Starają się pomóc we wszystkim, nawet jeśli pomoc nie jest potrzebna i cieszą się z obecności białej małpki (ja), która tak nieoczekiwanie się pojawiła i zdecydowanie ożywiła im dzień. Jestem chyba jedynym obcokrajowcem w Kassali, a na pewno jedynym białym, białą. Tak więc siedzą i proponują kawę, ale ja postanawiam pójść kawałek w górę, żeby zobaczyć jak wygląda trasa. Kawałek, zatem nie biorę ani wody, ani nie przebieram spodni. Z reszta w spódnicy chłodniej a słońce już wysoko. Na początku trasa jest prosta i jasna, ścieżka wije się między kamieniami, a raczej blokami skalnymi na których widnieją napisy w języku rzecz jasna arabskim. Zakładam, że posuwając się od jednego napisu do drugiego nie zgubię drogi. Jest gorąco, ale idzie się dobrze. Spotykam jakiegoś miejscowego, którego biorę za przewodnika. Mówi, że na imię ma Walker, co bardzo mi pasuje do wizji o przewodniku. Idzie przodem, choć nie proszę go o pomoc. Doprowadza mnie do jaskini i proponuje chwilę odpoczynku w cieniu na co z chęcią się godzę. Gorąco jest już strasznie i chce mi się pić, ale mam o co prosić i za co dziękować, więc staram się zapomnieć o pragnieniu. Chwila odpoczynku i pójdę dalej. Chłopiec jednak miał chyba inny plan. Może dorabiał na różne sposoby. Na szczęście Santo, który twierdzi, że po półtorarocznej znajomości już wie, że czasem zachowuję się bez ograniczeń ruszył moim tropem bojąc się, żebym się nie zgubiła. Dalej idziemy już razem. Droga robi się coraz mniej oczywista, a co za tym idzie coraz trudniejsza. W moją spódnicę wplątują się cierniste krzewy i drapią mnie dotkliwie, ale pierwsza przełęcz wydaje się tak bliska, że nie chcę rezygnować. Po godzinie szukam cienia, co 5metrów i kręci mi się w głowie. Santo przy każdym postoju mówi, że jesteśmy już odwodnieni i powinniśmy wracać. W końcu ulegam, kiedy okazuje się, że do przełęczy jeszcze ze dwie pół przełęcze, a ja zaczynam mieć mroczki przed oczami. Chodzę po górach, jestem już „dość dorosła” i wydawało mi się dość mądra, ale nie tym razem. Dobrze, że Santo mnie dogonił. Pomógł mi dotrzeć do wodopoju. Jest stąd, jest mu łatwiej bez wody. Dobra nauczka. Głupio byłoby uschnąć pod Świętą Górą, bez planu składania ofiary z siebie. Śmieję się teraz, ale nie było mi wtedy do śmiechu.
Kiedy dowlekliśmy się, a raczej Santo dowlókł mnie do ekipy wszyscy cierpieli ze mną. Kazali zdjąć buty i lać chłodną wodę na stopy. Sama z siebie lałam na głowę i szyję i wypiłam przez godzinę parę litrów. Myślałam, że nie ugaszę pragnienia i nie zlikwiduję osłabienia. Jeszcze cukier i powoli zaczęłam dochodzić do siebie. Dojdę na przełęcz albo na szczyt następnym razem, ale zrobię to z głową.
„ Amged, nie poprowadzę samochodu.” Nie dam rady, ciągle mam mroczki przed oczami. Głupio mi było, ale ani się nie nabijał, ani nie dopytywał. Kiwnął głową „Poprowadzisz po obiedzie” przetłumaczył Santo.
Obiad w jakiejś sterylnie białej, klimatyzowanej knajpie, skąd wyszły wszystkie kobiety, gdy tylko się pojawiliśmy, zasłużył się jedynie przepyszna kwaśną zupą podawaną w maleńkich filiżankach. „Welcome soup” – fajne, nowe. Tam Amged pokazał mi swojego „gana”. To na oddzielną opowieść, ale też miało to wpływ na naszą dalszą przyjaźń i na mój odbiór Sudanu. Potem czas na kawę. Pojechaliśmy do dzielnicy usługowo -handlowej. Musicie to kiedyś zobaczyć. I tam poznałam instytucję : „setty szaj” – nie mam pojęcia jak to napisać. Staram się oddać fonetycznie brzmienie tej nazwy. „Dziewczyna, która parzy kawę”. Nasza miała na imię Fabien. Panowie rozmawiali z nią przyjaźnie, ja – z przyzwoleniem, robiłam zdjęcia.
Piliśmy pyszną dziabanę (dżiabana- gęsta sudańska kawa, podawana pod osłoną bahurowego dymu, słodka, mocna i pyszna). Zapadła decyzja, że zostajemy jeszcze jedną noc w Kassali, ale wyruszamy o wschodzie słońca – czyli zdaniem Walida, Halida o 4 rano. Mało wiedziałam o wschodach słońca w Sudanie.
Zameldowaliśmy się z powrotem w hotelu, tym samym i pojechaliśmy oglądać zachód słońca w górach Tzotzil. Puste w porze suchej koryto rzeki, miejsce, gdzie planowaliśmy campingować. Jak dojechaliśmy na miejsce, to pożałowałam, że wygodnictwo skłoniło mnie do pozostania w hotelu. Kolejna nauczka. Pięknie tam, szczególnie o zachodzie słońca. Przy okazji trochę off roadu z 6 Sudańczykami na pokładzie. Dwóch z tyłu na motorze. Potem na piasku męskie rozmowy o życiu, obyczajach, potrzebach, a dalej o rzeczach zakazanych – jak u nas za komuny. Już sama nie wiedziałam, czy tak wszyscy mówią, czy też powinnam się szczycić, że dopuszczona jestem do sekretów. Jedno jest pewne – chcą, żeby widzieć ich kraj w jasnych barwach, jako bezpieczne miejsce. Ja czułam się absolutnie bezpiecznie. Szybko miałam się przekonać, że słusznie. Że moi kompani są w porządku.
Po zachodzie słońca pojechaliśmy do „Rodzinnego Parku Rozrywki” – takie duże wesołe miasteczko, które sugeruje, że bywa tu wielu turystów, pielgrzymów, lub … no nie wiem , innych odwiedzających. Diabelski młyn, pociągi śmierci, fale i inne karuzele tym razem pełne były miejscowych ludzi, ale chyba bywają tu też przyjezdni. Robiłam za fotografa. Każdy tam chciał, żebym mu zrobiła zdjęcie. Posiedzieliśmy, wypiliśmy kawę i do hotelu, bo rano o świcie pobudka. Ale nie… wyszliśmy wprost na ochroniarza kłócącego się z dziewczyną z kolejki. Kolejne zdanie z jej strony i strzał, tak zwany „plaskacz” lądujący na jej policzku. Z całej siły. No cóż, wystartowałam w sekundę, ale zostałam pochwycona przez Mohameda i Halida, ale pozostali włączyli się w konflikt. Policja, telefony, świadkowie. Czekałam na zadośćuczynienie. Przyszedł Walid z Darkiem pytając, czy chcę być pewna, że dziewczyna została przeproszona i bezpiecznie dotarła do domu? Jasne, że chcę. Samochód, posterunek policji, kolejna godzina, potem odwieźliśmy dziewczynę z dwoma koleżankami do domu. Spokojną i bezpieczną. Już północ. Trzeba coś zjeść i pożegnać się z ekipą z Kassali. Długi dzień. Rano w dalszą drogę, pod prysznicem śpiewam polskie piosenki.
Impresje Joanny z Sudanu – przeczytaj także: Sudan to inny świat
Submit a Comment