Sylwester ogrzewany kolorami nieba
– Ty chyba w złych Indiach wylądowałaś! – śmieje się znajomy widząc moje zdjęcie z sylwestrowej nocy.
Minusowe temperatury. Brak ogrzewania w pokojach. Wiaderko ciepłej wody, o ile bojler postanowi współpracować, kiedy akurat nie przerywa dostaw prądu. 3 warstwy ubrań do snu i 2 koce szczelnie owinięte wokół ciała. Witamy w Himalajach!
Z końcem grudnia ogrom mieszkańców Bombaju udaje się na południe, aby spędzić noworoczny okres na plażach Goa. Anjuna, Arambol, Baga i Palolem roją się od indyjskich i zagranicznych turystów, którzy w rytm głośnej muzyki transowej i odurzeni wszelkimi możliwymi do wyobrażenia środkami pobudzającymi imprezują ogrzewani żarem lejącym się z nieba. Nic więc dziwnego, że już na dwa tygodnie przed Sylwestrem kilkunastu znajomych zaczyna mnie niezależnie od siebie namawiać, żebym i ja przywitała Nowy Rok sącząc drinka z palemką nad basenem wynajętej willi. Jak to ja, 26ego grudnia wsiadam więc do samochodu znajomego i ruszam przed siebie.
2 doby drogi na północ.
Pierwszym docelowym przystankiem jest Jageshwar, mała wioska, do której docieramy 29ego stycznia. Jedyną atrakcją jest znajdujący się tu zespół 124 świątyń, które Keilash, jeden z uczestników wyprawy i jej inicjator, odwiedza tak często, jak to tylko możliwe. Twierdzi, że tutejsza energia jest nie do przecenienia i pozwala mu naładować baterie. Zgaduję, że poranne i wieczorne palenie (uprawianego tu wszędzie) haszyszu w towarzystwie kapłanów i sadhu ma z tym wiele wspólnego.
W niedzielę rano, zanim wyruszymy w dalszą drogę, wpadam na chwilę w odwiedziny do domu kapłana, gdzie wraz z Keilashem omawiają plany budowy domu dla przybywających tu sadhu. Oczywiście, wizyta nie byłaby skończona, gdyby nie oddali wspólnie cześci Shivie, najbardziej potężnemu z hinduskich bogów. Kiedy pytam lekko zaskoczona o nawyk spalania się w ramach modlitwy, kapłan odpowiada krótko: Sama widzisz, jak tu zimno.
Rozglądam się dookoła i stwierdzam, że gdybym miała mieszkać w tym klimacie, z brakiem szczelnych drzwi i ciągle otwartymi oknami, a po wiosce biegać boso – sama zaczęłabym się w ten sposób modlić…
Jeszcze krótka wizyta w Muzeum Archeologinczym Jogeshwar, gdzie podziwiać można kamienne rzeźby bogów z X-XII wieku, po czym pakujemy nasz wesoły samochód, włączamy najnowsze bollywoodzkie przeboje (w trakcie jazdy królują piosenki z Dabangg 2 i Talaash) i kierujemy się do Chakori, gdzie planujemy spędzić kolejne 2 noce. Podróż to ekscytująca, bo drogi nadzwyczaj kręte i wąskie, a indyjscy kierowcy jak zwykle szaleni i w wielkim pośpiechu. Ale o tym innym razem, bo indyjska road trip zasługuje na oddzielny artykuł.
Jedyny moment, w którym pozwalamy sobie na chwilę oddechu wypada gdzieś 2-3 godziny przed dotarciem na miejsce, a powodem jest najpiękniejszy zachód słońca jaki widziałam w 2012 roku, a może i nawet w całym życiu. Od rana zachwycaliśmy się strukturą chmur rozlanych po niebie, jednak dopiero wieczorem Himalaje pokazują nam, dlaczego warto było przez 3 doby nieustannie zamarzać i tracić czucie kończyn w trakcie dziesiątek godzin spędzonych w samochodzie.
Docieramy do naszego zakwaterowania w Chakori z nadzieją, że będzie cieplejsze niż poprzednie, jednak nadzieje te płonne.
Ponownie jednak, tym co sprawia, że udaje mi się znieść bijące ze wszelkich szczelin nieogrzewanego pokoju zimno jest widok porannego nieba – od kilku dni notorycznie budzę się około 5 czy 6 rano z bólu zmrożonych kości (mimo rajstop, leginsów, spodni dresowych i skarpetek), jednak ostatniego dnia roku nie mogłabym być z tego faktu szczęśliwsza – przebudzam się dosłownie na pół minuty i nie mogę uwierzyć, jak pięknie wyglądają szczyty gór otulone wściekle pomarańczową łuną światła wschodzącego słońca. Coś magicznego! Jednak z powodu – niespodzianka – zimna w pokoju, nie mam odwagi wyskoczyć spod koca, żeby złapać aparat i uwiecznić ten widok na zdjęciu. Podobne poranne niebo widziałam tylko raz, ponad 2 lata temu na malutkiej tropikalnej wysepce w Indonezji. Z rozrzewnieniem wspominam ciepło tamtej nocy i ponownie zapadam w sen.
Szczęśliwie słońce postanawia nas tego dnia nie opuszczać, dzięki czemu rano po śniadaniu jestem w stanie zdobyć się na odwagę wskoczenia w Pszczołę i zrobienia ostatniej sesji fotograficznej 2012 roku. W ogóle dość szybko odkrywam, że od około 8-9 rano dużo cieplej i przyjemniej jest być na zewnątrz, niż w moim pokoju. Najlepszym tego dowodem niech będzie fakt, że wyprana pierwszego dnia (29.12) bielizna wyschła dopiero pierwszej nocy w Delhi (03.01)…
Po lunchu pora na spacer po pobliskich wzgórzach, czyli jedyną dostępną tu atrakcję. Wkładamy ciepłe swetry, zabieramy hotelowe koce i ruszamy na trwający 10 minut „trek”, który zabiera nas pomiędzy strzeliste drzewa i wyraźnie zarysowane szczyty masywnych i jakże imponujących Himalajów. Wtedy nie jestem jeszcze świadoma tego, że znajduję się jedynie kilkadziesiąt kilometrów od Nepalu, do którego tak bardzo chciałam „wyskoczyć” na kilkudniowy trek, co jednak niemożliwe jest z powodu uprzykrzających życie turystów regulacji indyjskiej wizy turystycznej (jeśli opuści się kraj, to nawet na aktualnej wizie wielokrotnego wjazdu trzeba czekać 2 miesiące przed powrotem do Indii [sic!]).
Wraz z zachodem słońca postanawiamy wrócić do ośrodka na kolację i przygotować się do naszych jakże hucznych obchodów sylwestrowych: ogniska na pobliskim trawniku. Ok 23:00 zabieramy więc ze sobą laptopa i napoje wspomagające, a panowie dodatkowo łatwopalny prezent od kapłana z Jogeshwar i ruszamy zająć plastikowe krzesełka przygotowane dla nas przez obsługę ośrodka. Siadamy w kole i milcząc obserwujemy tańczące płomienie, podczas gdy nasz kierowca, Shabir, dokłada do ognia kolejne gałęzie. Jedynym hałasem jest echo muzyki granej w sąsiednim ośrodku (widać tam świętują z większą pompą) i przyciszone rozmowy dobiegające z sąsiedniego ogniska.
Chwilkę przed północą rozdzwaniają się telefony chłopaków, a ja włączam No woman no cry, zamykam oczy i bujając się samotnie z uśmiechem na ustach witam Nowy Rok w towarzystwie Boba.
Submit a Comment