Od zawsze, kiedy zadawano mi pytanie: “Gdybyś miała wybór, jakim zwierzęciem byś była?”, odpowiadałam motylem lub delfinem, nigdy: małpą. Jednak gdy przy wyjeździe z Bangkoku znajoma Kanadyjka wspomniała mi o Gibbon Adventures (z ang. Przygody Gibbonów), nie było odwrotu – leciałam na północ Tajlandii, żeby wybrać się na trzydniowy trek po laotańskiej dżungli i jeżdżąc po zawieszonych ponad koronami drzew linach poczuć wiatr we włosach niczym te małe nadrzewne małpy.
Cała przygoda zaczęła się pierwszego marca, gdy wsiadłam we wczesnoporanny samolot do Chang Mai. Niedaleko lotniska spotkałam się z Tarą, skąd dwie godziny później zgarnął nas minibus jadący 5 godzin na północ kraju, do Chiang Khong, miejscowości graniczącej z Laosem.
W trakcie odprawy paszportowej w Tajlandii. Jeśli planujecie się tu odprawić trzeba pamiętać, że biuro zamykają o 18:00.
Dojechałyśmy z niezłym zapasem czasu, więc przed rozmową z urzędnikiem imigracyjnym wykupiłyśmy bilet na busik powrotny do Chang Mai, który kosztował nas prawie dwukrotniej mniej niż w pierwszą stronę (400 bhatów vs. 250 bhatów). Po szybkiej i bezproblemowej odprawie wskoczyłyśmy na jedną z łodzi przeprawiających podróżujących przez dzielącą oba kraje rzekę i od tego momentu zaczęła się nasza małpia przygoda!
Poniżej fotorelacja:
1 marca – Zaczynamy wyprawę przeprawą przez rzekę, wyznaczającą granicę między Tajlandią i Laosem. Po przepłynięciu rzeki (40 bhatów w jedną stronę) odprawa paszportowa po laotańskiej stronie w Huay Xia, wymiana pieniędzy i ruszamy zarezerwować miejsce na treku (310 $). Następnie poszukiwanie noclegu i kolacja w ośrodku prowadzonym przez mieszkającą tu Dunkę, która wspomaga i szkoli rdzenną ludność z okolicznych górskich wiosek (30 000 kipów).
2 marca – Zbiórka o 8:00 w siedzibie firmy i zaczynamy od obejrzenia krótkich filmików dotyczących zasad bezpieczeństwa w trakcie treku, a także samego projektu i tego, jak wspomaga on lokalne społeczności. Zostaliśmy podzieleni na grupy, wsadzeni na pakę 4×4 i ruszyliśmy do wioski, z której zaczynaliśmy wędrówkę, zgarniając po drodze naszych przewodników. W sumie to zaczynałyśmy – moja grupa składała się z 8 dziewczyn: Polki, 3 Kanadyjek, 2 Angielek, Słowenki i Dunki. Szczęśliwie wszystkie miałyśmy podobny poziom sprawności fizycznej, co bardzo ułatwiło trek w tak wymagających warunkach.
W drodze do pierwszego z domków, w których nocowałyśmy czekała na nas przeprawa przez kilka rzek. Szczęśliwie, nie padłyśmy ofiarą czyhających w nich pijawek (tzn. jeszcze nie wtedy…).
Mówiąc o ciężkich warunkach – nie komplikujcie sobie życia i nie dajcie się kopnąć jedynemu w Waszej części dżungli koniowi. Niepotrzebny ból i kolorowa pamiątka na 2,5 tygodnia…
Około 3 godzin wędrówki i pierwsze zjazdy na linach, by dotrzeć do miejsca naszego noclegu – domku na drzewie, zawieszonego bodajże 40 metrów nad ziemią. Tutaj widzicie pień, na którym oparta była jego konstrukcja. Noc spędzona w półotwartej przestrzeni ponad koronami lasu równikowego to niesamowita sprawa! Każdy miał swój materac, choć prześcieradła i ogromne rozkładane moskitiery były podwójne więc bez integracji się nie obyło.
Oprócz „salono-sypialni”, każdy z domków (widziałyśmy 3, nocowałyśmy w 2 różnych) miał część kuchenną i łazienkę, oddzieloną od reszty przestrzeni materiałową zasłoną.
3 razy dziennie ktoś przywoził nam jedzenie z nieopodal ulokowanej kuchni. Te cztery pojemniki zawierały warzywa gotowane w różnych kombinacjach, do tego dostawałyśmy pojemnik parującego kleistego ryżu (ponoć w Laosie mówią, że sypki ryż lubią tylko Chińczycy i biali). Na samym początku treku wręczono też każdemu po puszce piwa, jednak początkowy entuzjazm dziewczyn opadł, kiedy sięgnęły po nią po kilkugodzinnym treku w temperaturze ponad 35 stopni.
Tym, co skutecznie kompensuje litry wylanego potu i ból mięśni jest ten widok – przed snem i tuż po przebudzeniu, a także w trakcie każdej z 5 czy 6 przejażdżek po linach. Dodatkowo, pieśń dżungli. Uciekasz od zgiełku miast i początkowo wydaje Ci się, że trafiasz w ciche miejsce. Jednak po chwili, kiedy już przestawisz się na nowe środowisko, zostajesz przytłoczony (bardzo pozytywnie) ilością dźwięków, które są dowodem bogactwa ekosystemu, w którym się znajdujesz.
Codzienna pobudka przed 7 rano, gdy nasłuchując w ciszy wyglądałyśmy gibbonów. Niestety, żadnego nie widziałyśmy, jednak z radością małych dziewczynek cieszyłyśmy się bardzo charakterystycznym śpiewem tych małp.
3 marca – cały dzień zabawy na linach, żółtą przerywaną kreską zaznaczone są trasy, na których szalałyśmy. Najkrótsza ma 100m, najdłuższą jedziemy ponad pół kilometra.
Tarah przygotowuje się do zjazdu pod czujnym (a przynajmniej tak sobie powtarzałyśmy) okiem naszego przewodnika.
Gotowi, do biegu, jazda! Te kilkadziesiąt sekund, gdy zawieszeni na linie i ze zgiętymi nogami podniesionymi do góry odchylamy się rozkoszując widokiem bezkresnych zdawałoby się lasów, to pełnia szczęścia. Pamiętajmy o tym, żeby o te lasy dbać, bo za kilkanaście/dziesiąt lat przygody takie jak ta będą należały do przeszłości…
4 marca – Pora wracać do cywilizacji! (a przynajmniej tych jej elementów, które dostępne są w wiejskim Laosie) Droga prowadzi m.in. przez lasy bambusowe…
…. rzeki i między drzewami o pięknych, ogromnych liściach, które dały nam schronienie w trakcie małego oberwania chmury.
2 czy 3 godziny póżniej docieramy do wioski, w której wita nas widok biegających dookoła dzieci i trochę mniej wilgotne powietrze, dzięki czemu staramy się głębiej odetchnąć i zrelaksować.
Kró†ki postuj w wiosce w oczekiwaniu na drugą grupę i ruszamy na lunch w przydrożnej knajpie w połowie drogi do Huay Xia. Tam natychmiast przekraczamy granicę z Tajlandią i dzięki uprzejmości firmy, której busem jedziemy do Chang Mai, korzystamy szybko z prysznica. Cudo!
Kolejnych pięć godzin w busie i wieczorem lądujemy w centrum Chang Mai. Pierwszy przystanek po odnalezieniu naszego hotelu? Uliczne banana rotee, z których słynie Tajlandia. Następnie spacer na nocny targ z ubraniami i gadżetami i powrót do pokoju – o 4:30 rano pobudka, by złapać samolot do Singapuru, gdzie miejsce ma kolejna część azjatyckiej przygody…
Zip line w dżungli od dość dawna znajdował się na mojej Bucket List (aka ‚liście rzeczy do zrobienia w życiu’), dlatego kiedy usłyszałam o Gibbon Adventures i zdałam sobie sprawę z tego, że mam okazję tego doświadczyć, natychmiast postanowiłam tam pojechać. Prawda, że przygoda ta jest dość kosztowna, jednak o ile firma rzeczywiście, tak jak twierdzi, przeznacza sporą część swoich zysków na projekty skupiające się na ochronie środowiska oraz rozwijaniu i wspomaganiu lokalnych plemion, warta jest każdego centa. Musimy pamiętać, że miejsca takie jak to, pełne cennego drewna i społeczności borykających się z głodem i bezrobociem, są najłatwiejszą ofiarą koncernów, które za śmieszną opłatą (a czasem i bez niej oraz bez zgody właścicieli ziemskich) uzyskują pozwolenia na wyrąb drzew i codziennie uszczuplają naszą planetę o setki hektarów lasów, które są naszą jedyną szansą na przetrwanie, a także zachowanie niezwykłej bioróżnorodności, dla której są naturalnym środowiskiem.
Niezależnie od tego czy dotrzecie kiedyś do Laosu, pamiętajcie proszę o lasach i żyjących w nich organizmach!
O Laosie czytajcie też: W królestwie miliona słoni
Submit a Comment