JAPONIA oczami blogera
Plany, plany, plany… Kiedy byłem małym chłopcem… mój wzrok uciekał w stronę wielkich miast, a w głowie przebiegała tylko jedna myśl — im większe miasto, tym większe możliwości.
Wtedy wiedziałem, że prędzej czy później przeniosę się do Warszawy lub innej, równie dużej metropolii. Z biegiem lat zauważyłem jednak, że te największe, polskie aglomeracje wciągają bez reszty. Ogrom ludzi, pogoń za pieniędzmi — wszystko to, co kiedyś tak mnie fascynowało, dzisiaj tak samo zniechęca. Bardzo łatwo zatracić się w takim tempie życia — tak myślałem — do czasu, kiedy nie usiadłem w japońskiej restauracji…
Zawsze wydawało mi się, że im mniej w życiu planujemy, tym lepiej, a przede wszystkim ciekawiej, dlatego od dzieciaka staram się żyć spontanicznie — i do dziś wierzę, że tylko odważni piją szampana. Inaczej jest jednak w kwestii podróży, a raczej samych przygotowań, których planowanie sprawia mi ogrom radości. Z końcem października wróciłem z Afryki — wtedy jeszcze nie wiedziałem, że luty przyniesie mi Japonię… zapiętą na ostatni guzik.
Raz są, raz ich nie ma…
Moja dobra znajoma mieszka na Tajwanie i tak jak ja, stara się korzystać z życia. Kiedy zaproponowano mi wyjazd do Azji, to pomyślałem od razu, że nie dam rady, że to nie ma prawa się udać — raz ze względu na urlop, a dwa ze względu na kłótnie z własnym portfelem… Jednak z biegiem czasu, doszedłem do tego, że — jak to mawia tato mojej znajomej — pieniądze raz są, raz ich nie ma, ale zawsze zostają wspomnienia. I zdecydowałem się dołączyć kolejne wspomnienia do mojego podróżniczego albumu.
W chmurach
Bilety do Japonii nie są tanie i nie tak łatwo, te tanie właśnie, upolować. Wylatywaliśmy w lutym, w Walentynki — myślałem, że ze względu na mniej turystyczny sezon, uda nam się zarezerwować chociaż trochę tańsze bilety. Nie myliłem się. Za lot w dwie strony, Warszawy z przesiadką w Paryżu, liniami AirFrance (https://www.airfrance.pl/pl) zapłaciłem ok. 1800,- W samolocie, oprócz serwowanych napojów, posiłków i przekąsek była dostępna cała gama filmów, muzyki i gier. Sam komfort podróży był odczuwalny, między innymi dlatego, że nie było kilku przesiadek czy kilkugodzinnych oczekiwań na kolejny lot.
Szybko i tanio
Tajemnicą nie jest, że Japonia do najmniejszych nie należy. Kasia, która była głównym organizatorem naszej wycieczki, sprawdziła ceny komunikacji miejskiej jeszcze przed wyjazdem — jak się okazało, ceny biletów nie szczególnie zaprzyjaźniły się z naszymi portfelami. Zdecydowaliśmy się na zakup Japan Rail Pass (http://www.japanrailpass.net/en/) – japońskiej sieciówki, która umożliwia nieograniczoną ilość przejazdów autobusami, pociągami, niektórymi statkami, a przede wszystkim Shinkansenami — najszybszymi pociągami świata. My, za 7-dniowy bilet, zapłaciliśmy 259 USD, a więc niecałe 900 zł. Dzięki JRPass odległość z Tokio do Kioto — niespełna 500 km — pokonaliśmy Shinkansenem w nieco ponad 2 h — dla przykładu tę samą trasę możemy pokonać w 8 h, koszt? Tanimi liniami ok. 300 zł.
Ach te… toalety
Japonia zaskoczyła już po samym przylocie… pogodą. Było wyjątkowo słonecznie i ciężko było poznać, że dopiero pożegnaliśmy zimę. Na lotnisku odprawa przebiegła całkiem sprawnie za sprawą wypełnionych wcześniej dokumentów, które otrzymaliśmy już w samolocie. Kolejnym zaskoczeniem były toalety. Ten z Was, kto miał już przyjemność zwiedzać Azję, z pewnością wie, że tamtejsze ubikacje nie są standardowe. W japońskich ubikacjach słychać szum morza i muzykę, a do tego jest bardzo czysto. Swoją drogą nigdy nie pomyślałbym, że jakiekolwiek ubikacje zrobią na mnie takie wrażenie 😉
Ciasne, ale własne
Po krótkiej podróży pociągiem z lotniska w Naricie, dotarliśmy do barwnego Tokio, które już na samym wejściu zaskoczyło mnie ogromnymi, kolorowymi budynkami. Miałem wrażenie, że wszystko dookoła mnie krzyczy, a mój wzrok ucieka w każdą z możliwych stron. Nasz pierwszy hostel był w centrum, a przynajmniej takie miałem wrażenie — z biegiem czasu uznaliśmy jednak, że w Japonii nie ma centrum danego miasta — kolorowo, gwarnie i tłoczno jest wszędzie. Padło na hostel kapsułowy. W każdym z dużych pomieszczeń znajdowało się kilka kapsuł, które przypominały małe pokoiki, z tym wyjątkiem, że w tych znajdowało się jedynie łóżko. Szczerze polecam wszystkim, których nie przerażają niewielkie pomieszczenia.
Ok, ja biorę to…
Pierwszym wrażeniem związanym z Tokio jest ogrom ludzi, drugim — jedzenie. Jedzenie „krzyczało” do mnie na każdym rogu, gdziekolwiek nie powędrował wzrok, tam spotykał się z sushi, makaronem, owocami morza, ryżem, rybami i daniami, których nie potrafię nazwać. Zaskoczyły mnie też restauracje, w których zamówienie składało się w… automacie. Niezrozumiałe znaczki, małe obrazki ilustrujące danie — wrzucasz bilon, po czym bilecik z automatu podajesz bezpośrednio kucharzowi. Dania — które przypadły mi do gustu — w większości bazowały na makaronie – noodle z curry czy makaron na ostro to mój japoński chleb powszedni. Nie stroniłem oczywiście od smakowania w ciemno. Moje — ok, ja biorę to… kończyło się dosłownie na próbowaniu, jak w przypadku zupy miso, która bazuje na… sfermentowanych ziarnach soi.
Jedyne takie miejsce
Tokio wieczorową porą miało w sobie magię, którą ciężko opisać. Kontrast ciemnej nocy, muzyki i mechanicznych odgłosów dochodzących ze sklepów, barów, restauracji i kasyn tworzył klimat, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Co mnie zaskoczyło, to spora ilość bardzo eleganckich ludzi, którzy dość wczesną porą, chwiejnym krokiem opuszczali lokalne bary — w środku tygodnia. Jednak ta OGROMNA ilość ludzi przestała mnie zaskakiwać dość szybko- do czasu, kiedy niemal nie zgubiłem się… na skrzyżowaniu. Shibuya — tam znajduje się największe na świecie skrzyżowanie, które pokonuje — jak przeczytałem, nie policzyłem 😉 – prawie 3 tys. ludzi w ciągu jednej zmiany świateł. Tam się dzieje — świat jakby przyspiesza, ludzie napływają z kilku stron, z kilku pasów. Na środku spotkać możemy tancerki, które wiją się w rytm muzyki i — poza turystami – Japończyków, których oczywiście nic już nie dziwi.
Kioto — japoński miszmasz
Wspomniane wcześniej Kioto odwiedziliśmy w jednym z pierwszych dni. Chociaż nie jestem fanem typowego zwiedzania i chodzenia wyznaczonymi w przewodnikach trasami, to Kioto było bardzo ciekawe ze względu na liczne świątynie, które idealnie oddawały japoński klimat. Największe wrażenie zrobiła na mnie świątynia Kiyomizu-dera i otaczający ją park widokowy (https://pl.tripadvisor.com/Attraction_Review-g298564-d321401-Reviews-Kiyomizu_dera_Temple-Kyoto_Kyoto_Prefecture_Kinki.html). Park i świątynie położone są na wzgórzu, dzięki czemu mieliśmy idealny widok na całe miasto. To miejsce idealnie oddaje klimat Japonii, jest mistyczne z bardzo wielu powodów — dla mnie przede wszystkim za sprawą modlących się wyznawców Buddyzmu, ogromnej ilości charakterystycznych pomarańczowych gmachów, świątyń i lampionów. W świątyniach można kupić ręcznie robione tabliczki i breloki, na których wyryte były japońskie znaczki, modlitwy o szczęście, pieniądze czy pomyślnie zdany egzamin na prawo jazdy. Abstrahując od wierzeń i świątyń — w Kioto pierwszy raz spróbowałem zielonych lodów, które są wytwarzane z matchy, najpopularniejszej, japońskiej zielonej herbaty. Smak mnie nie porwał, jednak porwały mnie zielone KittKatty, które zabrałem do Polski z nadzieją, że zasmakują komuś z rodziny.
Kolejnym miejscem był Bamboo Forest Street — las bambusowy, tłumnie odwiedzany przez turystów (https://pl.tripadvisor.com/ShowUserReviews-g298564-d1497822-r393023031-Bamboo_Forest_Street-Kyoto_Kyoto_Prefecture_Kinki.html).
Wąskie uliczki biegnące wzdłuż bambusowych drzew są jednych z charakterystycznych miejsc w Japonii. Spotkaliśmy tam wiele osób w charakterystycznych japońskich strojach, które można wypożyczyć (koszt — od 200 zł). W bliskim sąsiedztwie okazałego lasu znajduje się Tenryū-ji Temple — spora, otoczona wodą i lasami świątynia, którą tłumnie odwiedzają turyści. Było to kolejne, bardzo zadbane miejsce, w którym widać było ogromny szacunek do religijnego kultu rodowitych mieszkańców Japonii.
W Kioto ogromne wrażenie zrobiły na mnie również nowoczesne budynki, architektura stanowiąca przełamanie typowej japońskiej kultury. Drapacze chmur, w centrum Kioto, można spotkać na każdym kroku — tam, zachowana kultura spotyka się na rogu ze znanym nam StarBucksem czy innymi, znanymi sieciówkami. Przecięliśmy miasto wzdłuż i wrzesz, aby dotrzeć do pałacu cesarskiego, który okazał się… zamknięty. Na szczęście bliskie otoczenie Kyoto Imperial Palace (https://pl.tripadvisor.com/Attraction_Review-g298564-d321088-Reviews-Kyoto_Imperial_Palace-Kyoto_Kyoto_Prefecture_Kinki.html) okazało się dość ciekawe pod względem urbanistycznym. Było to kolejne miejsce, w którym nowoczesność mieszała się z tradycją. https://pl.tripadvisor.com/Attraction_Review-g298564-d321088-Reviews-Kyoto_Imperial_Palace-Kyoto_Kyoto_Prefecture_Kinki.html
Wszystkie piękne miejsca
Kolejnym kierunkiem była wyspa Miyajima (https://www.japan-guide.com/e/e3401.html)
znajdująca się niemały kawałek od nas. Tę trasę pokonaliśmy ultraszybkim Shinkansenem oraz statkiem, który dopłynął z nami na samą wyspę. Ta nie należy do największych — całą udało nam się zwiedzić w kilka godzin. Pierwszym, co rzuciło mi się w oczy były… sarny i małe jelonki. Zwierzęta hasały po wyspie, zgarniając jedzenie od turystów, których obecność wcale im nie przeszkadzała. Najpiękniejszym punktem na wyspie jest — moim zdaniem — charakterystyczna, pomarańczowa brama unosząca się na wodzie. Jako że trafiła nam się całkiem słoneczna pogoda, widok robił wrażenie. Konstrukcja — co wcale mnie nie dziwi — znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO, a sama Japonia uważa ją za skarb narodowy.
Kolejnym kierunkiem była Hiroszima — miasto, w którym stanął czas. Pobyt w Hiroszimie był wyjątkowy z wielu względów — na każdym kroku mogliśmy poczuć ducha miejsca, w którym wydarzyła się tak ogromna tragedia. Było to jedno z niewielu miejsc, w którym — mimo ogromu turystów — panował spokój. Na wstępie uwagę przykuł Pomnik Pokoju — sporej wielkości budynek — centrum wystawowe, które w sporej części zachowało się po wybuchu bomby w 1945 r. Jest to wyjątkowy symbol tego miejsca, wpisany na listę UNESCO. Kolejny punktem było muzeum – Hiroshima Peace Memorial Museum (https://pl.tripadvisor.com/Attraction_Review-g298561-d320360-Reviews-Hiroshima_Peace_Memorial_Museum-Hiroshima_Hiroshima_Prefecture_Chugoku.html
Ciężko opisać to miejsce w kilku słowach — dla mnie nie było to typowe muzeum, była to prawdziwa podróż w czasie, retrospekcja smutku, na dobra zapadająca w pamięci. W Japonii krąży legenda o tysiącu żurawi — jeśli chory złoży ich 1000, wtedy spełni się jego jedno życzenie. O nic więcej nie prosiła Sadako Sasaki, dziewczynka, która w czasie wybuchu przebywała razem z rodzicami w domu, w niedalekiej odległości od epicentrum ataku bombowego. Dziewczynka po kilku latach od tragedii zachorowała na białaczkę, złożyła nieco ponad 600 żurawi, po krótkim czasie zmarła w wyniku choroby. Do dziś, w miejscu pamięci, gdzie stoi pomnik dziewczynki, przybywa żurawi, które przypominają o wadze tragedii i ilości dzieci, które poniosły śmierć w wyniku ataku.
Japońskie atrakcje
Jedną z wycieczek zorganizowałem sobie sam. Wybrałem się do Universal Studios Japan w Osace (https://www.usj.co.jp/e/). Ogromna przestrzeń, zwierzaki z Disney’owskich bajek, zamek Harry’ego Pottera, kolejki górskie i park dinozaurów, to tylko niektóre z atrakcji, na które i tak nie starczyło mi czasu. Bilet wstępu kosztował ponad 200 zł, a i tak niektóre z miejsc były dodatkowo płatne. Wiedziałem, że miejsce jest ogromne, jednak nie przypuszczałem, że nie starczy mi czasu, żeby wszystko zobaczyć… i kolejki, kolejki właściwie do wszystkiego. Żeby dostać się do jednego z największych rollercoasterów, stałem w kolejce niecałe 2 godziny. Ale warto — warto, bo to naprawdę ciekawe miejsce i przeżycie, zwłaszcza dla fanów Harry’ego Pottera, którzy właśnie tam mogą zgubić się w Hogwarcie.
Ostatnim miejscem był resort — zimowa kraina w samym centrum gór — Gala Yuzawa Snow Resort (https://gala.co.jp/winter/english/) Wjeżdżając do miasteczka, przywitał nas śnieg, który był wszędzie. Po przyjeździe Shinkansenem i wyjściu ze stacji, od razu przeliśmy do wyboru sprzętu. W moim wypadku padło na snowboard. W głowie wizualizowałem sobie zawsze, że pokonuje stoki, jak mistrz deski, a w rzeczywistości… nie potrafiłem nawet wstać. Zwykle mam problem z cierpliwością, jednak w tym wypadku — byłem bezsilny po 10. minutach. Moi znajomi, jako że mieli już doświadczenie, jeździli z każdej możliwej strony, podczas gdy ja osiadłem na śniegu. Jednak nie ma tego złego — widoki były piękne, góry dookoła sprawiały wrażenie jakbyśmy byli w zupełnie innym, mroźnym państwie. Sam wstęp był — podobno, bo nie mam doświadczenia w zwiedzaniu zimowych stoków — tani. Za wypożyczenie sprzętu, wyciąg narciarski i całodzienny wstęp (weszliśmy przed godz. 13:00 – wtedy było nieco taniej) zapłaciliśmy ok. 250 zł.
Ledwo wysiadłem z samolotu w Warszawie, a już miałem w głowie kolejną podróż. Wam też tego życzę i pamiętajcie – zawsze zostają wspomnienia.
Macie ochotę na więcej? Zapraszamy na naszego facebook.com/intopassion oraz na instagram.com/into_passion.
Możecie też wesprzeć nasze projekty na patronite.pl/intopassion.
Submit a Comment