Taganana, czyli Teneryfa poza szlakiem
Plan był taki: skoro nie wypaliły nam w tym roku wakacje, a widmo kolejnego lockdownu czaiło się za rogiem, uciekamy wraz z rodziną tam, gdzie uda się dolecieć samolotem, i gdzie będzie dostatecznie ciepło w październiku. Nasz wybór padł na Wyspy Kanaryjskie, a konkretnie Teneryfę.
Bądź na bieżąco: FB intopassion, IG into_passion, Stań się częścią STYLISH PAPER i intopassion – wesprzyj projekt na patronite.pl/intopassion i otrzymaj nowy, zimowy numer STYLISH PAPER. Dziś Twoje wsparcie jest cenniejsze niż kiedykolwiek wcześniej.
Tekst i zdjęcia: Anna Hnatyszak, FB AnnaHnatyszakFotografia, IG anna_hnatyszak_fotografia
To nie był mój pierwszy raz na Teneryfie. Kilka lat temu zjechałam z kumpelami całą wyspę, wypożyczonym samochodem, ściśle według wskazań przewodnika, wzdłuż i wszerz, w trybie turystki japońskiej. Obejrzałam wszystkie „must see” i pożegnałam się zachwycona, już po tygodniu wakacji. Tym razem miało być nieco inaczej. Dwa tygodnie luzu, w miejscu poza głównym szlakiem. Zwiedzamy tylko mały wycinek wyspy, aby nie spędzać większości czasu w samochodzie. Plan to relaks – o ile z dziarską pięciolatką na pokładzie jest to w ogóle możliwe. Szukamy miejsca blisko oceanu, gdzie będzie mało turystów. Unikamy kombinatów hotelowych, trzymamy się jak najdalej od Los Christianos, turystycznej mekki głośnych imprezowiczów. Ma być pusto i dziko. Wpatrywanie się w morze, wsłuchiwanie się w szum fal – taki był plan. Nasz wybór padł na malowniczą wioskę Taganana, w masywie górskim Anaga, w pn.-wsch. części Teneryfy.
Jeśli w ogóle epidemię można rozpatrywać w jakichkolwiek pozytywnych kategoriach, to bez wątpienia jest nią duża dostępność noclegów, które w „normalnych” czasach byłyby zajęte z dużym wyprzedzeniem.
I tak udało nam się znaleźć na airbnb, z dnia na dzień, prawdziwy klejnot! Stary dom, o wdzięcznej nazwie „La Bodega de Queque”. Położony na zboczu góry, z pięknym ogrodem, bajecznym widokiem na ocean, tuż na obrzeżach Taganany. Kompaktowy, wygodny, z użytkowym dachem, który służył nam jako taras widokowy i jadalnia. Do tego cytryny na drzewie, bananowce, morze kwiatów, ziół i pnączy. Czy może być piękniej? Wychodząc z domu odkrywaliśmy okoliczne, stare posiadłości, otoczone małymi winnicami, gdyż ten właśnie region, od setek lat funkcjonował jako jeden z rejonów winiarskich wyspy.
Taganana to jedna z pierwszych osad założonych na Teneryfie. Przez długi czas wioska była odcięta od reszty wyspy. Dopiero po wybudowaniu drogi w latach 70. XX w. (sic!) stała się bardziej dostępna. Od tej pory, aby tam trafić, nie trzeba już przedzierać się pieszo przez góry z tobołkiem na plecach, lub płynąć statkiem, jak robili to wcześniej Kanaryjczycy, a jedynie pokonać multum zakrętów i serpentyn jadąc malowniczą trasą przez zielone góry Anaga.
W samej wiosce Taganana znajduje się sklep spożywczy, apteka i jeden z najstarszych kościołów na Teneryfie – Iglesia de Nuestra Señora de las Nieves, z początku XVI w., z flamandzkim ołtarzem, który nie wiadomo jak znalazł się przed wiekami w tym odciętym od świata miejscu. Wychodząc z kościoła, droga wiedzie na mały placyk, przy którym mieści się godny polecenia Bar Las Nieves, z niezwykle sympatyczną i rozśpiewaną właścicielką, jej mężem oraz ich psem. Zjesz tu tanio i smacznie – ryby, owoce morza, koźlinę oraz oczywiście specjalność Wysp Kanaryjskich, czyli Papas Arrugadas. To małe, pieczone ziemniaki, oprószone solą morską. Podawane ze skórką, w towarzystwie sosów: Mojo Rojo lub Mojo Verde. Do tego lokalne wino i nic więcej do szczęścia nie potrzeba!
Przez wioskę ciągnie się słynna ulica „portugalska”, gdzie można podziwiać stare kanaryjskie domy, częściowo odrestaurowane. To tu zaczęła się historia tego miejsca, gdy pierwsi kolonizatorzy przybyli na wyspę, stawiając początkowo na uprawę trzciny cukrowej, by później rozwinąć przemysł winiarski.
Przez osadę przebiega kilka tras trekingowych, które dalej wiodą pustymi ścieżkami po zielonych górach Anaga, pokrytych częściowo wiecznie zielonym lasem laurowym. Ta część wyspy to wymarzone miejsce dla miłośników pieszych wycieczek, tych którzy chcą poznać trochę inną Teneryfę, z jej bujną konkwistadorską przeszłością, z dala od kurortów i sklepów z pamiątkami rodem z Chin, za to bliską naturze.
Niedaleko Taganany znajdują się 3 plaże. Szczególnie upodobaliśmy sobie malowniczą Playa de Benijo, do której można dostać się kierując się na pn.-wsch. skrawek wyspy. Tuż za restauracją El Mirador (z której tarasu roztacza się piękny widok na położoną w dole klifu plażę) jest zejście schodkami w dół na samo nadbrzeże. Późnym popołudniem rozpoczyna się tam niesamowity spektakl natury. Morze odsłania dużą część czarnej, wulkanicznej plaży, pokrytej drobniutkim piaskiem. Zza gór wyłania się zachodzące słońce, oświetlając niesamowicie to miejsce. Istny raj na ziemi dla surferów i fotografów. Huk rozbijających się o brzeg kilkumetrowych fal, liczne formacje skalne, przyjemy piasek pod stopami, popisy surferów i ja już przepadłam. To był nasz numer jeden na wieczorne spacery i kąpiele! Szczególnie doceniane przez nas, gdy mieliśmy świadomość, iż w tym czasie w Polsce zapadł juz zmrok i nastał chłodny wieczór, a my ganiamy w kostiumach po plaży, ciesząc się jak dzieci!
W okolicy wspomnianej plaży biegnie szutrowa droga w kierunku krańca wyspy. Krótki spacer zboczem góry, z widokiem na ocean. W pakiecie cisza, spokój, natura i Ty, a w nagrodę docierasz do osady El Draguillo, która aktualnie składa się z kilku gospodarstw. Tak – kilku! Jeśli zastanawiasz się czasem, jak to jest mieszkać na końcu świata, to voila!
Ten krótki spacer tylko zaostrzył nam apetyty. Zapragnęliśmy dowiedzieć się, czy jest coś dalej. Mapa mówiła nam, że tak! Przygotowani już na dłuższa wędrówkę, ruszyliśmy kolejnego dnia w kierunku Faro de Anaga. Dotarliśmy do miejsca oznaczonego na mapie jako Las Palmas. Po drodze mijając jedynie kilka kóz, paru turystów oraz pewnego Hiszpana, z dużą rośliną intrygująco wystającą z jego plecaka – jak się pózniej okazało, mieszkańca ostatniego na wyspie odludzia, do którego udało nam się dotrzeć. Zupełnie nie spodziewaliśmy się, iż ten kraniec wyspy okaże się zamieszkany. Liczyliśmy jedynie na jakieś pozostałości po dawnych mieszkańcach tego dzikiego i surowego rejonu.
A jednak pomieszkuje tu kilku współczesnych Robinsonów, całkowicie zdanych na siebie, odciętych od świata i jego udogodnień. W miejscu, do którego jedyna prowadząca droga to wąska ścieżka, szlak biegnący zboczem góry. Miejsce nieziemskie, oderwane od świata, przeniesione jakby z kart powieści. Zawieszone na klifie, targane wiatrami i oblewane falami oceanu. Wisienką na torcie osady Las Palmas okazała się opuszczona hacjenda. Wiedzeni ciekawością, zajrzeliśmy do środka.
W niektórych pomieszczeniach stały mocno wysłużone meble. Po kamiennym dziedzińcu grasowały jaszczurki, podejrzliwie patrząc na nowych przybyszów. W słońcu lśniły pięknie smocze drzewa, święte rośliny Guanczów – pierwszych znanych mieszkańców Wysp. Przez chwilę poczułam smak dawnego kanaryjskiego życia…
Trudno nam było opuszczać wyspę. Pokochaliśmy jej luźną atmosferę, zapierające dech w piersiach widoki, codzienny widok na bezkresny ocean, bujną roślinność, przyjazny klimat i oczywiście samych Kanaryjczyków. Mimo, iż poruszaliśmy się po ograniczonym terenie, zobaczyliśmy naprawdę dużo. Została nam cała masa wspomnień, w sam raz na kolejną opowieść o wyspie.:)
Submit a Comment